Bezdomne ludzkie śmieci
Onanizowała się w śmietniku. Na ulicy. W śmieciach. W dzień. Obok przechodziło masę ludzi, nie zwracając uwagi na podniecone, zwierzęce, obłąkane podniecenie. Jęki śmiecia ludzkiego. Bezdomna, narkomanka, wariatka w agonalnym już stanie. Nie kontrolująca żadnych czynności życiowych. Jak Lizawieta u Dostojewskiego.
Będąc w liceum w Warszawie i mając szalony pomysł, aby spędzić dzień w domu „wariatów”, gdzie pracował brat kolegi, nasłuchałem się tych obłąkańczych wrzasków, jęków, wycia, przerażających min, ruchów ni to morderców, ni to ofiar. Miałem wówczas 18 lat. Ale to było jednak ludzkie. Wciąż ludzkie.
A ta wariatka z SF i inni, bo wielu się spotykało, to było coś innego. Nie tyle obłąkany człowiek, ale już nie człowiek. Jakaś resztka. Całkowicie zezwierzęcona. Wariaci w Polsce to w większości chorzy wskutek chorób, a ci z San Francisco zniszczyli się twardymi narkotykami w sposób wprost niewyobrażalny. Więźniowie z Majdanka mieli w sobie więcej z człowieka, mimo potwornego wycieńczenia i poniżenia, niż bezdomni z Kalifornii. To były nie tyle widma, ile jakby same organy, już niczym nie połączone w człowieka.

