Jeszcze wczoraj w tym mieszkaniu, którego już nie ma, bo trafiła w nie bomba, rodzina piła herbatę, oglądała filmy na Netflixie i prowadziła drobne rodzinne spory. Narzekając lub nie na postsowiecki charakter wielu miast i miejsc na Ukrainie, planując zarobić i urządzić to tak jak na Zachodzie. Zaledwie sto metrów dalej stoi taki sam blok i wszystko toczy się normalnie, bo bomba uderzyła w ten obok właśnie. A jednak zmieniło się wszystko, bo przez okno widać lustrzane odbicie (lustrzaną ruinę) niejako tych, którzy tylko dlatego patrzą, że to nie w nich trafiło.
Kto był ostatnio w miastach byłej Jugosławii i widział wciąż nieodbudowane domy i place, choć wojna była dwadzieścia lat temu, ten wie, że pokolenia, których dotknie wojna zostają z nią do końca życia. Życie w powojennym nieładzie to ich los. Zamek Królewski w Warszawie odbudowano dopiero w latach siedemdziesiątych, czyli trzydzieści lat po wojnie, a odbudowa niektórych miejsc w tym zamku jak Arkad Kubickiego to dzieło sprzed kilkunastu lat zaledwie. Rynku mojego rodzinnego Biłgoraja, który był drewniany i został zbombardowany w 1939 roku nie opłacało się odbudować i pewnie by na zawsze przestał istnieć, gdyby nie szalony pomysł mojego wspólnika i kolegi Tadeusza Kuźmińskiego, który postanowił na łąkach podbiłgorajskich postawić kopię starego Biłgoraja i zaprosić ludzi do mieszkania tam, co się zdarzyło siedemdziesiąt lat po wojnie.
W czasie wojny wiele znika bezpowrotnie. Nie tylko domów czy placów, ale też książek, pięknych przedmiotów, maszyn i zwykłych rzeczy. Znika też, co najtrudniej odtworzyć, pewien świat relacji. Nie ma już szkoły lwowsko-warszawskiej w filozofii i logice i nigdy już nie będzie dowodów na serwetkach kawiarnianych, które zmieniały świat, obalały teorie i tezy żywe wcześniej przez setki lat. Nie ma harmideru wielokulturowych miast Wołynia czy Podola. I nigdy już nie będzie Czerniowic Cellana. W dniach bombardowania Kijowa, Charkowa i innych miast Ukrainy wiele znika bezpowrotnie.