Jedno miejsce w mieście potrafi jakby zdefiniować czym jest miasto. I jest to widoczne przez fakt, że miejsce takie staje się celem spacerów mieszkańców, szczególnie tych weekendowych. Takie są np. Łazienki Królewskie w Warszawie wraz z pomnikiem Szopena. I takim miejscem jest Plac po Farze w Lublinie. Mieszkając przy samym placu codziennie widzę tysiące mieszkańców miasta, którzy jakby pielgrzymują w to miejsce aby zza średniowiecznych murów obronnych Lublina i także z fundamentów kościoła św. Michała zobaczyć zamek znajdujący się na sąsiednim wzgórzu . Jest coś magicznego w tym spojrzeniu, tej perspektywie, gdzie wzrok jest jakby zapatrzony w coś niewidzialnego, w jakąś niedającą się zobaczyć historię. Jakby coś przyzywało, jakaś niewidzialna siła. Oczywiście pełno tu igraszek miłosnych młodych ludzi oraz uchwalenia się miejscem wobec kuzynów spoza Lublina. Ale zawsze jest taka chwila w trakcie wizyty, że oczy spacerujących są jakby za mgłą, że ogarnia ich jakiś resentyment. Być może jest to wynik tego, że jest to jedyna powszechna forma przeżywania przez Polaków niewidzialnego. Trzeba powiedzieć, że historia remontu Placu po Farze zaczęła się jeszcze w latach 90-tych, za kadencji Andrzeja Pruszkowskiego (cóż począć, że z PIS-u) a i ja sam mam w tym niemały udział, choć mało się o tym wspomina. Otóż byłem wówczas w trakcie remontu Domu Wikariuszy, gdzie teraz mieszkamy i należał do mnie istotny fragment placu. Tak około 1/4, całe prezbiterium aż do znacznych dziś, a kiedyś głównych drzwi MDK. Zaproponowałem wówczas prezydentowi Pruszkowskiemu, że oddam miastu za symboliczną złotówkę moją część placu, ale pod warunkiem, że wykona remont fundamentów fary, a ja będę mógł skończyć remont swojego domu. I tak się stało. Oczywiście plany odsłonięcia fundamentów Fary istniały niemal od zawsze, ale ciągle coś stało na przeszkodzie. Być może cała historia miasta i jej dzisiejsza opowieść sprowadza się do odsłonięcia tego co zawsze pozostaje niewidzialne.