Coraz to mniej biesiadowania w Europie. Ludzie dbają o wagę, wygląd, zdrowie. Nawet we Włoszech, Hiszpanii, Grecji jest teraz jakiś rodzaj „dyscypliny”. Inna rzecz, że trzy lata pandemii, a teraz inflacja, kryzys i wojna też robią swoje. Jakże niezwykłe na tym tle były lata siedemdziesiąte, ale i osiemdziesiąte minionego wieku. Jak to się jadło, śpiewało i bawiło w czasach pewnej beztroski i niesamowitego boomu. Jeszcze lata dziewięćdziesiąte to były złote czasy. Nawet w Polsce.
Pamiętam z biednego przecież Biłgoraja niezliczone biesiady, bo imieniny, urodziny, zakończenie roku i wszelkie inne możliwe okazje do spotykania się, jedzenia i picia. Czasem tańczenia. A przecież to trudne czasy „za komuny” były. Niczego nie było w sklepach i ogólnie była bieda. Jednak jak ktoś z rodziny zapraszał, bo imieniny choćby, albo mecz reprezentacji, czy święta, to na stole kiełbasy wiejskie, szynki, kurczaki ze wsi i wszelkie ogórki, pomidory, grzyby nie dawały się pomieścić. Już nie mówiąc o ciastach. Czasem nawet szczupak w pokrzywach, czy lin w śmietanie. Domowa lemoniada i bimber. Każdy chciał się pochwalić – a to marynowanymi rydzami, a to „białym salcesonem”, a to domowymi zrazami. Wszystko lądowało naraz na stole. Tak jak dzisiaj wciąż w Gruzji. Nie było mowy o podawaniu, serwowaniu, selekcjonowaniu dań. Stół się miał uginać pod ciężarem wszystkiego.
I tak się wciąż biesiaduje w Gruzji. Jak skończysz danie i masz przez chwilę pusty talerz to znak, żeś głodny i zaraz ci dołożą. Dopiero po czasie rozumiesz, że uprzejmość zjedzenia podanej potrawy, jaką przywozimy ze sobą z naszych krajów, to samo-oskarżenie: jeść, dajcie mi jeść. I już pędzą do ciebie bakłażany z pastą orzechową, kiszonki, kule warzyw z ziołami, pulpety, kulki pieczonego ryżu z rybami lub mięsem, sałaty z granatem, wszelkie możliwe rodzaje pieczywa, zapiekane ciasta z serem, mięsem, pierogi nadziewane rosołem, nieskończone ilości ziół i warzyw. Swoją drogą jest Gruzja rajem dla wegetarian, peskatarian i wegan. A ty jeszcze raz próbujesz zjeść, żeby talerz był pusty i znów dostajesz, i jesz i już w końcu nie możesz, ale wówczas ratują cię sorbetem, nalewką czy kieliszkiem czaczy i znów możesz. Ale już nie chcesz. To zajadanie się „na śmierć” ma w sobie coś z karnawału.
Skąd ta siła i obyczaj biesiadowania? Można powiedzieć, że w kraju, w którym wymyślono wino (choć jest tu spór z sąsiednią Armenią) to jakoś oczywiste. Przy winie nie da się nie jeść. Z samej natury porusza ono nasz organizm do jedzenia i obcowania z innymi. Ale to można by powiedzieć też o Grekach czy Włochach. Wiele tłumaczy cała bogata tradycja biesiadowania, czyli wybór Tamady, a więc lidera spotkania, które się w Gruzji nazywa Supra. On udziela głosu i sam wznosi część toastów. Same toasty to trochę jak opowiadanie historii przez zawodowych i archaicznych „opowiadaczy historii”, czyli „mini” odyseje. Trwają i po kilkanaście minut i jest w nich cała dusza Gruzji: miłość, humor, sarkazm, przewrotna inteligencja, smak życia, jedzenia i wino. Bardzo często, nieomal zawsze, towarzyszy temu muzyka. Czy może być coś lepszego? W Gruzji nie potrzeba nawet okazji – każdy dzień, każdy człowiek, każde wydarzenie to okazja.
Jak to się jednak stało, że przez wszystkie te lata ZSRR, lata komunistycznej rewolucji, biedy realnego socjalizmu, wojen, także obecnych, ta chęć biesiadowania nie osłabła i nawet współczesne wymogi atrakcyjności socjalnej i seksualnej nic tu nie stanowią? I biesiada trzyma się w Gruzji mocno?
Otóż będąc na granicy z Osetią, Armenią, Rosją uświadomiłem sobie, że tu każdy dzień może być ostatnim, co w naturalny sposób zachęca, aby się spotkać, najeść, napić i potańczyć. Bo przecież jutro już „nie będzie nas”. Jest więc tajemny związek biesiady i śmierci? Tak, i to jak wiemy, od tysiącleci. A jednak tylko w Gruzji wciąż dochodzi do głosu i się ujawnia, że śmierć i biesiada to siostry są.
A z drugiej strony to niczego nie zmieni w krajobrazie Kaukazu. Ludzie mijają, a doliny – nie.