Dzisiejsze Batumi to miasto w dawnej Kolchidzie, znanej z wyprawy Argonautów po złote runo – wyprawy Jazona. Medeę, córkę króla Kolchidy, która zakochała się w Jazonie, uważa się za matkę Gruzji. Niebieskie oczy mieszkańców w tej części kraju mają być widomym znakiem najazdu Hellenów – pozostałości po tamtej epoce.
Klimat jest tutaj dość trudny: duża wilgotność, częste opady deszczu latem, parno. Utrudnia to życie, ale sprzyja wegetacji cytrusów, stąd wspaniałe i słynne tutejsze mandarynki. Aby uczynić to miejsce bardziej atrakcyjnym prezydent Micheil Saakaszwili zamierzał zburzyć góry wokół i zmienić układ sił w powietrzu, a w konsekwencji spowodować, że nad tym kawałkiem Morza Czarnego na zawsze zawisłoby słońce. Można powiedzieć, że duch wyprawy po złote runo wciąż nawiedza ten rejon. Saakaszwili przestał jednakowoż być prezydentem, a jego następcy póki co nie wracają do tej idei (wyprawy). Jak widać nie są Argonautami.
Dotarliśmy do Batumi drogą przez „mały Kaukaz”. Nie była to zwykła podróż, ale też wyprawa (od Argonautów nie sposób się tu uwolnić), a tym bardziej nie po prostu – dojazd. Jechaliśmy nieomal od rana do rana. Jechaliśmy przez drogi, za które non stop na dużych tablicach przepraszała Unia Europejska. Wpadaliśmy nie tyle w kałuże, co w małe jeziora lub ogromne głazy, a raczej skały. Droga wiodła ciągle nad przepaścią. Kierowca łapał gumę, wpadł po maskę w wodę, uderzał o głazy, więc co chwila staliśmy na pustej górskiej drodze. Kiedy jakimś cudem wymienił jedno koło to pękała mu druga guma i musieliśmy w końcu przejechać ostatni odcinek innym autem. Zakończyliśmy podróż cudem złapanym autostopem. Po drodze zatrzymywała nas policja, odpadł nam zderzak, wpatrywaliśmy się w spadające na nas wodospady oraz zdumieni mijaliśmy nocą muzułmańskie wioski. Kierowca, który nas wiózł tym autostopem miał niebieskie oczy i ciemną karnację, a więc był Argonautą.
Batumi wydawało się nam nocą jednym wielkim kasynem, co zniechęcało, ale następnego dnia pełne słońce, łódka i wspaniałe morze przywróciły część dawnego blasku, jaki jeszcze pozostał pomimo dość dzikiej i chaotycznej rozbudowy. Jednak nie chcieliśmy zostać i postanowiliśmy wrócić do Tbilisi, które nas urzekło i zostać tam dzień dłużej. Spacerowaliśmy przed wyjazdem po mieście do wieczora, wypatrując niebieskich oczu w ciemnej karnacji, ale nie spotkaliśmy żadnego nowego Argonauty.
Gdy wyjeżdżaliśmy już z Batumi, na samym wjeździe na autostradę zobaczyliśmy dwoje zrozpaczonych ludzi machających nerwowo rękami, więc się zatrzymaliśmy. Okazało się, że przepuścili całą kasę w Batumi i nie mają na paliwo. Nasz kierowca dał im ile trzeba. Kiedy go spytałem dlaczego to robi, odpowiedział: kiedyś oni dadzą mi. U nas w Gruzji wszystko tak krąży między nami.
Była to więc współczesna wersja złotego runa, czyli baranka, który umiał latać.