Dni nie są dniami, a noce nocami. Wszystko się ponakładało na siebie, więc ten trzeci dzień jest taki trochę drugi i pół i trzeci i pół. Zaczyna się bowiem o ósmej, gdy w Polsce, którą zaledwie opuściłem, jest dopiero szósta. Ja spałem dwie godziny. Czyli nie ma już nocy, która i tak byłaby tylko dniem, bo od szóstej jest już jasno. To będzie najdłuższy dzień zatem. Doba bez nocy.
Takie wydłużanie dnia i kurczenie nocy jest, można powiedzieć, gimnastyką ciała, aby już od rana być gotowym na wszystko.
Wyjeżdżamy wszak z Tbilisi na Kazbek. Najwyższą górę Gruzji. Będziemy musieli wchłonąć w siebie szaloną jazdę drogą militarną Gruzja-Rosja, łączącą oba kraje, też w trakcie wojny, na granicy której znajduje się ta góra i jest to też granica państwa. Szaloną, bo szaleni są kierowcy gruzińscy, mistrzowie akrobatyki drogowej, szalone są tysiące tirów zajmujące jeden pas, szalone są krajobrazy. Gdyby nie to szaleństwo to pewnie nie bylibyśmy w stanie sprostać skali, jaką są doliny wokół samego Kazbeku.
Dojechaliśmy pod wieczór, bo jeszcze w ciągu dnia oglądaliśmy po drodze różne miejsca. Był górski zmierzch. Mimo pewnego zmęczenia podjechaliśmy małym busem na szczyt góry, gdzie ulokowana została w czternastym wieku kamienna cerkiew. Na tle korony gór Kaukazu i samego Kazbeku ta cerkiew, tak mała, zdawała się być jak symbol ludzkiego losu wobec nieskończoności przyrody, czasu trwania Ziemi i kosmosu. Wrzucona w kosmos. Zgubiona w kosmosie.
Była w tym cisza, groza, natchnienie. Jakaś niesamowita odległość i rozległość, a przy tym proporcje i w samej cerkwi i szczytach gór, pokrytych jeszcze częściowo śniegiem, dawały spokój i równowagę nam wszystkim. Byliśmy wzruszeni.
Żebrzące w sieni cerkwi stare kobiety ubrane na czarno oraz krążące nad nami trzy orły dawały też jasno do zrozumienia jak bezwzględna jest to proporcja i jak nieludzka zarazem. Kazbek.