Z Warszawy ląduje się w nocy o godzinie czwartej czasu lokalnego (dwie godziny różnicy), do hotelu dojeżdża się o piątej i zasypia o szóstej. Już jest brzask. Wyłaniają się więc wzgórza Tbilisi, które jeszcze w podróży z lotniska były tylko ciemnymi plamami. Patrząc z balkonu elewacje budynków wciąż świecą nocnym światłem mieszającym się z jasnością poranka! Nad głowami już rozmach Kaukazu.
Trudno zasnąć, bo to pora, gdy zazwyczaj wstaję. Serce bije jak u chowającego się przed drapieżnikami futrzaka w górach. Sen jest mieszaniem porządków, wspomnień z Warszawy przed odlotem i poranka jeszcze w Dzierwanach oraz nadchodzącego progresywnego dnia bawiącej się jeszcze stolicy. Może ten sen jest po to, aby wreszcie wylądować w tym miejscu. W Gruzji.
Hotel „Rooms Hotel” zachwyca jak pięć lat temu, gdy tu byłem pierwszy raz. Taki rozmach jak z Nowego Jorku we wnętrzu poprzemysłowym, gdzie wszystko jest otwarte, bo nie ma tu żadnych przyzwyczajeń, żadnej rutyny. To znakomity początek wakacji. Od pierwszej chwili jesteśmy gdzieś poza naszym domem. I to jest pewne. Wyjechaliśmy.
Wstaje się ciężko, jak to po nieprzespanej nocy. Na zewnątrz upał. Trzydzieści stopni. Parno. Jemy długo śniadanie, rozmawiając z przyjaciółmi. Układamy plan dnia, a jest on skromny z racji braku snu. Wizyta w Muzeum Narodowe Sztuki Współczesnej, aby zobaczyć słynnego prymitywistę Niko Pirosmanashviliego. Chcemy obejrzeć budynek mauretańskiej opery. Potem lunch i pierwsze pomarańczowe wina. Powrót do hotelu, aby trochę odespać i wieczorne zwiedzanie miasta zakończone kolacją. I tak po śniadaniu paradoksalnie kończy się pierwszy dzień w Tbilisi. Łagodnie wchodzimy w drugi, ledwie przeczuwając nadchodzący zachwyt.