Wczoraj, przy rozgwieżdżonym niebie, odbył się ostatni w tym roku koncert cykad dzierwańskich. Przyszło jesienne przesilenie pogody i po dwóch tygodniach fenomenalnych koncertów wczoraj odbył się ostatni. Upały opadły pod ciężarem samych siebie. Z przegrzania. Powietrze ma jeszcze w sobie owe warstwy przejrzałych godzin, rezerwuary ciepła zachowane w kamieniach i deskach, ale już z horyzontu czuć pomruk chłodu przesyłany przez mgły. Jeszcze się zdarzą pojedyncze ciepłe dni i znów będzie je słychać, ale już nigdy tak jak w minionych dniach. Nie na wszystkie głosy i nie na wszystkie instrumenty.
Być może przynależność do Europy tych terenów wiąże się z tymi koncertami. Dzierwańskie cykady snują (śpiewają) ową nić europejską od Cyklad i Prowansji aż do Suwalszczyzny. Połączenie czerni nocy sierpniowych i smugi świateł gwiezdnych stanowią swoistą filharmonię sceny tych koncertów. W roli solistów występują codziennie, choć na krótko, sopranowa pójdźka i tenorowy puszczyk.
Siedząc pod lipami w te rozgrzane czarne wieczory bez księżyca i widząc spadające gwiazdy słyszy się w tych śpiewach dzierwańskich cykad odwieczne głosy Jaćwieży, brzęki pruskich krzyży, szum litewskich dębów i skrzypce z Kurlandii. Gdzieś tam Lampedusa nieustannie kończy „Lamparta”.