Mały wielki kraj – tak się o nich mówi. Jeśli by mierzyć atrakcyjność kultury tempem jej przyjmowania, to ja, będąc zaledwie czwarty raz w tym roku w Czechach, po wielu latach nieobecności, stałem się Czechem bardziej niż Włochem po ponad stu wizytach we Włoszech. A i tak Włochem stać się łatwiej niż Francuzem, czy Hiszpanem, nie mówiąc już nawet o stawaniu się Niemcem. Chyba jeszcze tylko w Stanach poszło mi tak szybko. I nie tylko mi, jak wiadomo.
Na czym to polega? Nazwałbym to „silną codziennością”. Tu świat jest mocno skodyfikowany i bardzo czytelny. Czytelny w formie. Dlatego życie Czecha (jest to jednak głównie świat męski) jest bardzo uporządkowane. Idzie się do pracy, a po pracy na piwo (owszem, na Morawach na wino). W największym skrócie. W klasycznej karczmie, stołówce czy zajeździe jest jedno piwo. Jeden jego rodzaj. Picie piwa to nie degustacja, a medytacja. Stały bywalec, który ma tu od wielu lat stałe miejsce w stałych godzinach, przychodzi na tę „swoją godzinkę”, a raczej dwie i wypija, zazwyczaj w milczeniu, dwa piwa. Jeśli zamówi trzecie, to znaczy, że coś się stało i trzeba z nim pogadać; pokłócił się z żoną, stracił pracę, nie dostał podwyżki, a może coś całkiem innego? To się przy trzecim piwie wyjaśni.
Z piciem piwa w Polsce to nie ma nic wspólnego. Bo u nas albo się pije, aby się upić, albo się degustuje. Dlatego w Polsce już niemal wszędzie, nawet „na zabitej dechami wsi”, w lokalach są ściany piwa, a w Czechach nawet jak jest pięć kranów, to leją ten sam trunek.
Tak więc piwo jest jedno i miejsce jest jedno. Zawsze się chodzi do siebie, na swoje piwo. Inna rzecz: na „swoje” miejsce, zazwyczaj w specjalnej sali, czeka się latami, bo wszystko od zawsze jest pozajmowane. I jak ktoś nie umrze, albo nie musi zmienić miejsca życia, a to jest tragedia, to się można nie doczekać i całe życie pić w sali dla nie-bywalców. A to jest tak ważne jak człowiek nalewający piwo. On też jest „ten sam”. A jak się taki „mój” człowiek” wyprowadzi z danej knajpy do innej, to już nic gorszego być nie może, podobnie jak z perspektywy „nalewającego” opinia, że piwo jest źle nalane.
Tu jest to bowiem sprawa honoru, a nie uprzejmości. Bywa i tak, że w kraju, gdzie stałe miejsce w karczmie ma takie ogromne przecież znaczenie, ludzie wędrują za swoim „nalewającym” „na mleko” (czyli tak, że w kuflu jest sama piana) od lokalu do lokalu. To dla Czecha prawdziwa Odyseja.
Na prowincji to taki bywalec ma nawet swój kufel wiszący na zawsze nad jego miejscem w karczmie. I tylko z niego pije. Czy słyszał ktoś o czymś takim w Polsce? No może troszkę na Śląsku. Albo manifestacja na sto tysięcy ludzi, bo się Staropramen popsuł? Czy też bieg „za życiem” od knajpy do knajpy? No w Polsce to jest przecież niemożliwe.
Biorąc to pod uwagę, choć tu póki co tylko o piwie jest mowa, a piwo w Czechach to rzecz święta, ale nie jedyna, Czechy mają swój świat. Świat czeski. W odkryciu tego świata bardzo mi pomógł Andrzej Jagodziński, z którym taki jeden pobyt tu miałem. Często jest tak, że bez odpowiedniego przewodnika niczego nie widać. Dlatego też tę notę napisałem.
I jeszcze jedno: wyjeżdżając z Czech przestaje się być Czechem. Czechy są tylko w Czechach.