To jest trzeci akt. Widzimy w projekcji kamery, na dużym zbliżeniu, jak „tępo” krojone jest ludzkie ciało. Jak ciasto. Jak figura lukrowanego Chrystusa na Wielkanoc. Ale cielesność tego ciasta, jego ludzkość, niczym z Andrei Mantegni, zapiera dech. Całkowicie odczłowieczone i całkowicie ludzkie. Biały ludzki trup – ubóstwiony.
Bohaterem jest rybak, który zabija niczym ryby chłopców lub synów, oddanych przez samotne matki w zamian za ich utrzymanie i wyżywienie, do pracy na morzu. Ale wciąż znajdują się chętne do oddania kolejnego chłopca/syna, mimo że mroczna sława Petera Grimesa jest powszechna. Dlaczego tak jest? Dlaczego nie widzimy komu powierzamy swoich bliskich? Dlaczego się łudzimy, że może prawda nie jest prawdą i że tego jednego, tego naszego, ten człowiek nie zabije? Dlaczego nie widzimy z kim żyjemy?
Tak ciężko jest żyć. I tak ciężko jest żyć nie z powodu biedy, ale z powodu ciężaru bycia z innym, bycia dla Innego, nawet jeśli to jest syn. Mroczna nędza rybaka Petera jest mroczną nędzą życia każdego, czyjego życie w całości jest życiem dla innego; bo tego wymaga czy dziecko, czy starzy rodzice, czy chorzy partnerzy. Matka oddaje syna patologicznemu mordercy i udaje przed sobą, że jest inaczej, żeby jakoś wytrzymać sama ze sobą. Ale nie wytrzymuje. Życia ludzkiego nie da się wytrzymać.

Treliński idzie jednak dalej, jakoś za Brittenem, i mówi: tak samo jest w zwykłym życiu. Nawet gdy nikt nie jest chory, nawet gdy nędza pracy na prostym stanowisku i konieczność utrzymania rodziny nie jest tak dojmująca dzisiaj jak sto lat temu. Nawet gdy partner (partnerka) nie jest patologicznym mordercą, ale cholerycznym pracusiem. Także wówczas w naturę człowieka wpisana jest udręka bycia pomiędzy samotnością a chęcią bycia z Innym i niemożliwością tego. Rybak zanim zabije jeszcze męczy, bije, torturuje, maltretuje tych „oddanych”.
Cezary Wodziński w „Gość-inności”, w swoistej interpretacji Odysei, pisał o tym, że prawdziwa gościnność to utrata samego siebie. Bo przyjmując Innego w swoje życie tracę siebie. I nie ma innego wyboru. Więc z jednej strony czeka nas samotność, a z drugiej – utrata „ja”, utrata siebie samego. Być człowiekiem to w zasadzie chodzić po takiej linii rozpiętej pomiędzy tymi możliwościami.
To wszystko jest dla nas trochę ukryte. Niewidoczne. Jesteśmy jakby zanurzeni w jakiejś morskiej toni, w otchłani, na dnie oceanu, na zgubionej pod wodą niewiedzy wyspie. Co pewien czas robimy dochodzenie i łapiemy mordercę. Zaaferowane jest tym całe miasteczko, piszą o tym gazety, jak o tej Polce z wyspy Kos, zamordowanej przez uduszenie, a wcześnie zgwałconej. Ktoś jest bohaterem-detektywem, a ktoś rozegzaltowanym obserwatorem. Morderca złapany – obwieszczamy. Wypowiadają się oburzeni krewni zabitego i mordercy. Ale nie zmienia się nic. Bo przecież on – to My. Za chwilę znów o tym przeczytamy w gazetach lub dzisiaj raczej – na portalach.
Ilus. Andrea Mantegna „Opłakiwanie zmarłego Chrystusa”